Nie dalej jak trzy dni temu rojące się od rozbawionych turystów ruchome schody w Rzymie wystrzeliły przed siebie z rozmachem, powodując u wielu użytkowników poważne i dotkliwe straty. Wieczór zakończył się rumowiskiem usypanym z ludzi, bagaży i groźnie wyglądającej, powyginanej stali. W tym samym czasie po drugiej stronie globu z potężnym hukiem zawalił się świeżo ukończony budynek, cyzelowany od miesięcy przez architektów, inżynierów i robotników, grzebiąc w sobie biurka, krzesła, kserokopiarki i komputery, wraz z całą towarzyszącą temu infrastrukturą.
W podobnym czasie, lecz w zupełnie innym miejscu, ktoś starannie układał na płachcie steranego kartonu swój niepozorny majdan z nadzieją na drobny zarobek, przywodząc tym samym na myśl zaskakujący gest Davida Hammonsa, organizującego przed laty na ulicach Nowego Jorku wyprzedaż śnieżek. Jedyne, co pozostało po tamtej sytuacji, to dokumentacja fotograficzna, krążąca tu i ówdzie w różnych wariantach. Fotografie przedstawiające Hammonsa podczas tego spektaklu ukazują go na tle potężnej ściany: przed nim, na schludnym kolorowym dywanie spoczywają utoczone ze śniegu kule w rozmaitych rozmiarach.
Jest środek zimy. Znikomej wartości towar, zwracający uwagę zaskoczonych przechodniów, to zarówno pretekst do uobecnienia się w przestrzeni społecznej zazwyczaj niewiązanej z kontekstem artystycznej ekspozycji, jak i przewrotny komentarz na temat cyrkulacji dóbr i znaczeń w hierarchicznym systemie świata sztuki. Krytyczna relacja wobec tego systemu staje się zauważalna jednak dopiero za pośrednictwem obrazu, wskazującego na stopień złożoności konceptu, jaki z poziomu przechodnia, a także pozostałych ulicznych sprzedawców mógł wyglądać jedynie na bezsensowną fanaberię biednie ubranego głupka, który z szerokim uśmiechem prezentuje swoją niedorzeczną ofertę. Jego działanie nie było oczywiście przypadkowe. Jednak sztuka w pewnym sensie usiłuje imitować swobodę absolutnego przypadku.
Kiedy rzeczy wybierają własne przeznaczenie, kierując się na tory kolidujące z naszymi planami, zwykle mamy naturalną skłonność do przedstawiania rzeczywistości w dramatycznych kategoriach pozbawionych sensu katastrof. Absolutny przypadek, który odrzuca nasze potoczne, zdroworozsądkowe rozumienie porządku, stanowi jednak porządek sam w sobie. Osobny układ funkcjonujący poza umysłem obserwatora. Przedmioty codziennego użytku umieszczone w podobnej przestrzeni przez kogoś, kto wydaje się zdradzać oznaki przynajmniej zaburzonej oceny sytuacji, mogą stanowić kolekcję stworzoną przez autentycznego szaleńca lub zbiór obiektów będących w ledwie zauważalnym, lecz jednak mającym miejsce dialogu. Dyskrecja obiektów funkcjonujących w takiej relacji ma w sobie również coś z uroku „upiornego działania na odległość”, określenia pozostającego w cieniu teorii splątania. Znajdujemy się teraz wewnątrz zbioru, a właściwie dwóch symetrycznych zbiorów zorganizowanych na kształt czegoś w rodzaju przestrzennego rebusu: pracy opętanej przez powtórzenia skonfrontowanej z powierzchnią podwojonej reprezentacji. Wszelkie związki pojawiają się wyłącznie tam, gdzie je dostrzegamy.